Nie wiem do końca jak się dałem w to wmanewrować, ale stało się – pojechałem pierwszy raz w życiu na maraton.
I tak, człowiek gór, co jeździ od schroniska do schroniska, leży z browarem na górskich polanach i cieszy się każdą minutą spędzoną w lesie, wskoczyłem w lajkrę, dopompowałem koła do niebotycznej sumy 2.2 atmosfery, przykręciłem koszyk na bidon, zablokowałem zawieszenie i ruszyłem na Cyklokarpaty do Przemyśla.
Na starcie we wszystkich dystansach wystartowało ponad 700 bikerów. Trasa niezbyt długa bo ponad 38 km (dyst. MEGA), choć przewyższenia w granicach 1000 m były wykańczające. Zresztą, co nie jest wykańczające dla osoby, która się nie ściga, a jak już jeździ to tempem ślimaczym?
Technicznie banalna: asfalty, szutry, leśne drogi, niewielka ilość wąskich zjazdów po lesie, plus jeden po… nazwijmy to – bikeparku. Zjazdy proste jak dupa węża, choć dająca wiele frajdy widząc jak niektórzy się tam męczą, ba…. nawet sprowadzają, a Ty mógł byś jeszcze w czasie zjeżdżania napisać SMSa, natomiast patrząc co ci goście robią na podjazdach to…
…czapki z głów, japierdolekurwamać 😀
Warto się przejechać, by zobaczyć, by spróbować, by się sprawdzić. Mega fajna rowerowa atmosfera, choć odczuwalne jest napięcie przedmiesiączkowe 😉
O wynikach nie będę pisał, bo ich nie było. Było 3 miejsce w kategorii drużynowej, ale to wewnętrzne mistrzostwa z pracy – zupełnie osobna klasyfikacja i zupełnie osobna historia 🙂
Mam nadzieję, że w przyszłym roku będzie mi dane spróbować ponownie, choćby dlatego by się sprawdzić z samym sobą.